czwartek, 29 lipca 2010

Relacja!

Na naszej stronie internetowej pojawiła się właśnie relacja z wyprawy, pozwalająca dokładnie zapoznać się z jej przebiegiem. Zapraszamy do ruszenia z nami w wirtualną trasę po Francji.

czwartek, 22 lipca 2010

Po wyprawie



Minęły już ponad dwa tygodnie od naszego powrotu do Łodzi. Można powiedzieć, że jest to jednocześnie dużo i mało. Dużo - bo każde z nas zdążyło już zająć się swoimi codziennymi sprawami, wyruszyć w kolejną trasę, rzucić się w wir pracy albo zatopić w myślach zupełnie już od Francji odległych. Mało - bo tak naprawdę jeszcze tej wyprawy nie zakończyliśmy i nie zakończymy, dopóki wszystko, co zdążyliśmy przeżyć, zanotować w dziennikach, utrwalić na zdjęciach nie zostanie ostatecznie opracowane.

Dzienniki, szkice własnych obserwacji z podróży każdego z uczestników, a także eseje dotyczące twórczości Andrzeja Bobkowskiego i jej umiejscowienia w szerszym - także współczesnym - kontekście złożą się na naszą publikację "Szkice piórkiem 70 lat później". Mamy zamiar także przygotować wystawę fotograficzną, na której chcielibyśmy ukazać obraz Francji, wyłaniający się z robionych przez nas fotografii.



Ruszając w podróż po Francji szlakiem Andrzeja Bobkowskiego, chcieliśmy przypomnieć postać tego "antypisarza", niezwykłego i fascynującego człowieka. Wsiadaliśmy na rowery w konkretnym celu - wykładowcy, doktoranci, studenci, słowem: grupa wybitnie nierowerowa, wydawałoby się. Chcieliśmy opowiedzieć o "Szkicach piórkiem" i poczuć tą samą wolność, energię, która tak bardzo fascynuje czytelników dziennika z czasów hitlerowskiej okupacji Francji.

Sam, przygotowując się do wyprawy, z coraz większym zdumieniem odkrywałem, jak różny może być punkt widzenia, sposób odczuwania różnych ludzi, żyjących w tym samym czasie i na tym samym kontynencie, ale tak naprawdę w zupełnie innej rzeczywistości.

Francja, choć okupowana przez Niemców, zdaje się znajdować na przeciwnym biegunie od tego, na którym znajdowała się Polska, której obraz wyłania się z twórczości Borowskiego, Białoszewskiego, Ścibora-Rylskiego czy Baczyńskiego. Można wątpić, czy z choć przybliżoną intensywnością, wielką wolą życia i poznawania mógłby odczuwać świat człowiek podróżujący po współczesnej Bobkowskiemu Polsce. Trudno jednak odmówić jego dziennikom uroku i fascynującej pisarskiej "lekkości" pióra - które tak bardzo wyróżniają jego wojenną twórczość z szeregu innych polskich autorów.



Trudno opowiedzieć o wyprawie w ramach kilku akapitów, które wymusza formuła bloga, bezlitosna dla długich tekstów. Wydaje się, że każdy z nas wyniósł z niej dla siebie coś ważnego. Zdarzały nam się chwile euforii i zwątpienia. Czasem nie wszystko wychodziło tak, jak to planowaliśmy Nie wszystko, co założyliśmy sobie, zanim wyruszyliśmy spod łódzkiej siedziby Gazety Wyborczej, udało nam się zrealizować, ale jednak był to czas niezwykły i bezcenny. Zobaczyć Francję współczesną, zmienioną, ubraną w nowe szaty, nieco młodszą i nieco starszą zarazem niż ta, którą widział Bobkowski i porównać ją z tą, która wyłania się z wojennych dzienników tego autora - to przeżycie, które pozostaje na długo w pamięci.

Jako jeden z współautorów tego bloga chciałbym także przyznać, że relacje, ukazujące się na tym blogu w trakcie wyprawy - dość szybko wymknęły nam się spod kontroli, pozostawiając nas samych z poczuciem niedosytu, a czytelników - niedoinformowanych. Nie obiecując zbyt wiele, mogę tylko powiedzieć, że w czasie wakacji postaramy się tu umieścić relacje z odcinków, o których nie zdążyliśmy dotychczas opowiedzieć.

Tymczasem polecam zaglądać co jakiś czas na naszą stronę internetową i bloga, gdzie będziemy umieszczać informacje na temat publikacji, działań i inicjatyw, które związane będą z prezentacją materiałów z wyprawy.

Przemek K.

sobota, 3 lipca 2010

O nowo poznanych przyjemnościach



Od czasu, kiedy pojawili się w kraju, minęło nie tak niewiele dni. Odkrywali kolejne regiony, miasta, dzielnice, ulice, punkty na mapie skomplikowanych sieci węży zwanych ulicami. Cisza małych miasteczek i hałas, drapieżność metropolii. Agues-Mortes i Marsylia. Rowery i autokary.

Czas ma to do siebie, że mimo uwięzienia w ciasnych kilku metrach kwadratowych więzienia zwanego jego miarą - tak naprawdę w każdej chwili i dla każdego upływa w zupełnie inny sposób. Czym jest sekunda, minuta, godzina, dzień, tydzień nawet, jeśli mowa o indywidualnych uczuciach każdego człowieka? Narrator sam nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, widzi jednak, że czas nie istnieją znaki, które pozwolą go oznaczyć.

Prawdopodobnie, tak jak pisał Tomasz Mann te chwile, które upływają najszybciej - bo wzbogacają nas pięknem, mądrością, odkryciami nowego- tak naprawdę rozciągają się potem na miesiące, lata, całe życie, pozostawiając swój smak na dużo dłużej w ustach smakującego.

Byli więc we Francji, a czas upływał im zdecydowanie za krótko. Narrator odkrył jednak, że tak wcześniej zaniedbywany przez niego rower daje poczucie ogromnej wolności, jeśli tylko pozwoli mu się odkrywać wraz z sobą. Każde z kolejnych przeżyć na trasie to jakby spróbowanie wcześniej już ukochanych pokus dla zmysłów na nowo.

Narrator czuje świst wiatru w uszach, kiedy zjeżdża się z góry w drodze z Oradour do Limoges w kompletnej ciemności, kiedy inny człowiek staje się tylko czerwonym światełkiem migającym naprzeciw, a godzina robi się zupełnie nieprzyzwoita. Śmieje się aż do bólu brzucha w Tuluzie, piknikując z lekkim zawrotem głowy nad rzeką. Pożera wzrokiem winogrona, rozciągające się na horyzoncie winnic i malutkich nadmorskich miasteczek, pędząc wzdłuż kanału z Carcassone do Gruissan. Czuje euforię, gdy po długich godzinach, poszukiwaniach dodatkowych sił i walce z wątłym ciałem humanisty widzi w końcu tabliczkę z upragnionym napisem, oznaczającym bliskość celu podróży. Złości się, kiedy własne ciało i umysł zatrzymują go, odmawiając towarzystwa w podróży przez pustynię Camargue. Wsłuchuje się w ryk miasta, szusując między autami, doprowadzając do szału kierowców.



Rower, jako środek lokomocji i towarzysz podróży, pozwolił im zobaczyć rzeczy, które z autokaru czy pociągu zdają się być tylko fatamorganami, symulakrami. Nie można ich dotknąć, zlewają się w jedno w pędzie samochodu. I choć nie jeździli tak wiele, choć nie zawsze im wszystko się udawało, wciąż poszukiwali tego, o czym pisał Bobkowski - piękna, które może być tak samo trudne do zniesienia, jak ból. Przeżycia go do tej granicy, po przekroczeniu której mdleje się wewnętrznie.

Narrator pisze w trzeciej osobie, bo wciąż jeszcze odkrywa. A po powrocie? Po powrocie jest wieloma rzeczami naraz, ale także kontynuacją miłości do pewnego środka lokomocji, który pozwolił mu tak wiele przeżyć.

Przemek K.

Rowerowe Riwierstwo



Przekroczyliśmy już dolinę Varu i od środy jesteśmy po „rzymskiej” stronie Francji. Do 1860 roku Cannes, Nicea i inne miasta leżące na wschodnim brzegu rzeki znajdowały się w obrębie wpływów włoskich księstw. Jak zwykle omijamy autostrady i ospale, iście rowerowym tempem, toczymy się „bobko-wozem” historyczną Via Aurelia, biegnącą wzdłuż wybrzeża. Pomimo zmęczenia, po dotarciu na camping w Antibes, wyciągamy rowery i zamiast do pobliskiego wesołego miasteczka, wyruszamy nieznaną drogą do Cannes (o nocnej wyprawie do stolicy europejskiego filmu czytaj w poście, zamieszczonym poniżej).
Po czterech godzinach snu wstajemy z samego rana i ruszamy dalej. Rundka po okolicznych plażach i starym mieście to dla nas relaks. W Antibes zwiedzamy muzeum Picassa ze świetną czasową wystawą hiszpańskiego artysty Jaume Plensy ( http://www.jaumeplensa.com/ ) . Tego typu nieprzewidziane, nieplanowane zdarzenia to najsmaczniejsze kąski całej wyprawy.
Jest upalnie. Co kilka kilometrów zjeżdżamy na plażę i orzeźwiamy się w chłodnym jeszcze morzu. Przyprawieni morską solą wracamy do naszego obozowiska, aby w ciągu godziny z wędrowców, w cudowny sposób, przemienić się w bywalców salonów. Wieczorem jedziemy bowiem do Monte Carlo, a to przecież zobowiązuje. Wygniecione koszule i sandały to chyba kwintesencja naszej rowerowo-naukowej wyprawy. Po drodze zatrzymujemy się w Nicei. Spacer słynną Promenade des Anglais skłania do refleksji nad kształtem współczesnej kultury. Siadamy w jednej z knajp usytuowanych na samej plaży. Zamawiamy drinki i zaczynamy czytać fragmenty Szkiców… Po kilku minutach podchodzi do nas podchmielony mężczyzna w średnim wieku i po polsku zagaduje o to, co robimy. Okazuję się, że jest on właścicielem restauracji, w której siedzimy, podróżnikiem i mitomanem. Konwersujemy z nim przez chwilę, opowiadamy o ekspedycji, a on ochoczo dzieli się z nami swoimi doświadczeniami życiowymi. Choć na pozór sporo nas łączy, upustu żadnego nie dostajemy (czy w ogóle powinniśmy go oczekiwać? ). Płacimy rachunek, grzecznie się żegnamy i wychodzimy. Przed nami Monte Carlo, które jak się okazało stoi przed nami „zamtworem”. Monaco najwyraźniej nie potrzebuje przybyszy niezorientowanych co? gdzie? i jak?. Brak oznakowania, szalejący GPS, późna pora i ogarniające wszystkich zmęczenie skłaniają nas do odwrotu. A bientôt Cote d’Azur!
Natalia K.

piątek, 2 lipca 2010

Marsylia 29.06

Marsylia jest nieudanym i trudnym do zniesienia projektem modernizacyjnym. Bogata przeszłość miasta kwitnącego od czasu Kartaginy może obiecywać egzotyczne atrakcje historycznej dzielnicy portowej. Niestety, żadnych wąskich uliczek, kafejek i targów rybnych. Wszędzie spotykamy zdegenerowane wykwity architektury modernistycznej, chociaż to tu powstała słynna „jednostka mieszkaniowa” Cité Radieuse Le Corbusiera.

Ze śródziemnomorskiego dziedzictwa pozostało tu niewiele więcej ponad wielokulturowy tygiel, z wielkiego projektu modernizacyjnego – nieludzkie osiedla. Miasto jest pełne imigrantów, którzy zamieszkują niekończące się zaśmiecone blokowiska. Moją uwagę zwraca sklep z napisem: Boulangerie – Charcuterie – Halal (muzułmański odpowiednik koszerności). Cała współczesność w jednym szyldzie. Stary port (Vieux Port) jest taki tylko z nazwy, bo wszędzie widać powojenne budynki. W mieście jest nieprzyjemnie, brudno i, podobno, niebezpiecznie – Marsylię nazywa się nawet francuską Sycylią. Być może nowa architektura miało być lekarstwem na tajemne życie starych dzielnic. Niestety nie wyszło. Modernistyczne inwestycje zaburzyły historyczny porządek rozwoju miasta. Normalnie mamy średniowieczne centrum, później dziewiętnastowieczne bulwary, i dopiero na obrzeżach nowe dzielnice. Marsylia zniszczyła porządek czasu i drogo za to płaci.

Długo krążymy po centrum, nie mogąc zaparkować, potem szukamy punktu turystycznego. Upał i brak cienia zniechęca do zwiedzania. Myślę o zjedzeniu lokalnego przysmaku, słynnej zupy rybnej bouillabesse, ale cena jest zaporowa, więc ostatecznie wybieram bar z Fast-foodem. Kręcimy się trochę po centrum, ale szybko uciekamy i postanawiamy zobaczyć budynek Le Corbusiera. Za tę zachciankę płacimy postojem w niekończącym się korku. Tempo ruchu ulicznego jest jak prąd wody w bajorze. Zastój, upał. Jedynie skutery, niczym pławiki, wprowadzają nieco ożywienia. Kolejny dowód, że modernistyczna urbanistyka ze swoim uwielbieniem wielkich budynków i szerokich ulic to pomyłka. Szersze ulice, zawsze oznaczają większe korki (aluzja do Łodzi). Bobkowski też cierpiał jadąc przez Marsylię, ale z innego powodu. Jego zatrzymywały tłum i kocie łby (Tadzio porównuje Marsylię do warszawskich Nalewek), nas – samochody. Chcemy już na rower.

Docieramy w końcu do TEGO bloku. Nie taki straszny ten Corbusier jak go malują. Budynek stoi w otoczeniu zieleni, ktoś nawet gra w boule. 
Wrażenie pozytywne, jest wręcz ładnie. Olbrzymią bryłę budynku urozmaica pionowa oś klatki schodowej i pozioma linia przestrzeni socjalnej na 3 i 4 piętrze oraz różnokolorowe prostokąty na balkonach. Wszystko oparte na Modulorze, autorskim kanonie proporcji opracowanym przez Corbusiera. W wielu miejscach widoczne jest też charakterystyczny logotyp człowieka z wyciągniętą do góry dłonią. Budynek jest pod ochroną konserwatorską, więc nikomu nie przychodzi do głowy wymiana okien na plastiki albo pomalowanie balkonu na swój ulubiony różowy. Na dachu basen. Wewnątrz zaskakuje dbałość o wykończenie i jakość użytych materiałów. Na piętrze socjalnym trafiamy na wernisaż malarstwa. Prace są niemal tak dobre, jak serwowane kanapeczki z truflami. W takim bloku można mieszkać.

 

Cannes po północy




Jedna z tych nocy, którą warto zapamiętać. Po upalnym dniu spędzonym na plażach i kawiarniach w Bandol udaliśmy się busem do Antigues. Byliśmy na tyle szaleni, żeby wieczorem wyruszyć w rowerową podróż do oddalonego (podobno!) o 15 km Cannes. Jak to zwykle bywa w przypadku naszej ekipy, zatrzymujemy się już po kilku minutach jazdy. Trafiamy do przydrożnej knajpy, gdzie zamawiamy 5 pizz. Ja próbuję przelać do półlitrowego bidonu 1,5 litra coca-coli.

Wyjazd z miasta idzie dość sprawnie. Droga cały czas z górki, co nas trochę martwi. W końcu trzeba będzie jakoś wrócić. Jest już po 23. Po kilkudziesięciu minutach wjeżdżamy do bardzo żywego miasteczka. W centrum mnóstwo mężczyzn w wyprasowanych koszulach i wyperfumowanych kobiet. Nasza grupa w odblaskowych kamizelkach stanowi niemałą atrakcję. Jesteśmy przekonani, że to już Cannes. Wkrótce okazuje się, że musimy jechać dalej. Mkniemy pośród drogich samochodów i restauracji. Nie mamy ze sobą mapy, wszyscy są już trochę zmęczeni.

Krótko przed pierwszą dojeżdżamy do miasta. Jedyne, na co mamy ochotę to znalezienie sklepu z winem i miejsca na plaży. Siadamy tuż przed centrum festiwalowym. Na piasku siedzi jeszcze dużo innych grup, głównie pijanych nastolatków. Mimo kiepskiego światła udaje mi się zrobić kilka zdjęć. Miasto jednak zawodzi. Mnóstwo blichtru i hałasu. Uderza kontrast spoconych rowerzystów i pachnącego miejsca płynącego na fali luksusu. Część z nas jest zupełnie bez sił i myśli o spaniu na plaży. Ostatecznie o 1:40 ruszamy z powrotem. Zmęczenie powoduje, że wszyscy przemieszczamy się zwartą grupą i prawie się nie zatrzymujemy. Orzeźwiający wiatr od morza sprzyja szybkiej jeździe.

Po 3 nad ranem jesteśmy już w Antigues. Po drodze mamy mały wypadek - Marysia spadła z roweru. Borys zaczął naprawiać hamulec. W tym czasie Łukasz dojrzał otwierającą się piękarnię. Udało nam się wytargować 13 czekoladowych croissantów za 11 euro. Wniebowzięci wracamy na camping. Po drodzę zgubiliśmy się kolejny raz, ale to nie szkodzi.

Martyna Dominiak

czwartek, 1 lipca 2010

Gruissan - Camargue



Pierwszy raz od przyjazdu spałam dłużej niż 5 godzin. Z upałem walczę przy pomocy chrupiącej czerwonej papryki, soczystej brzoskwini i soku z pulpą. Nasz wyjazd z Gruissan opóźnia się. Przed rozliczeniem z agencją wynajmującą domki letniskowe, musimy posprzątać w nich absolutnie wszystko łącznie ze sztućcami na suszarce. Ciągle dyskutujemy na temat planu dzisiejszego dnia. Czasu jest mało, a Joanna ciągle przypomina, że nie można mieć wszystkiego. Czy lepiej przejechać 65 km z Montpellier, 40 km z Aigues Mortes do Arles, czy może nocować na plaży w Saintes Maries de la Mer?

Ostatecznie rozdzieliśmy się. Ekipa spragniona rowerów (między innymi ja) zrealizowała ten ostatni pomysł. Reszta udała się busem do Arles.

Montpellier jest jednym z tych miast, w których mogłabym mieszkać. Zarówno szerokie pasaże powstałej w ciągu ostatnich dziesięcioleci postmodernistycznej dzielnicy Antigues na podstawie projektu Baufilla, jak i wąskie uliczki starego miasta stworzone są dla ludzi, nie dla samochodów. Po drodze mnóstwo stojaków rowerowych i cichych kafejek w cieniu bocznych ulic. Nawet tramwaj w czerwono-żółte kwiaty wpisuje się w ten krajobraz idealnie. Moja towarzyszka zwiedzania - Martyna - uśmiecha się do niego.


W drodze do miejsca zbiórki, na Place Cosme, zauważamy szyld Irish Pubu. Nie możemy sobie odmówić zimnego Guinessa. Jedziemy dalej. W niewielkiem Aigues Mortes wypakowujemy rowery. Ja odczepiam uszkodzony podczas ostatniej trasy przedni błotnik. Niepodal pomnika Ludwika Świętego wypijamy ostatnią kawę. Mamy do przejechania 34 kilometry. Zatrzymujemy się już po kilku kilkunastu minutach . Szyldy reklamowe zachęcają do spróbowania lokalnych melonów i lokalnego... ryżu. Wjeżdżamy do Camargue. Bobkowski pisał, że to pustynia. Jednak region ten można nazwać jednocześnie wyspą, bagniskami, krainą czarnych byków i białych koni, flamingów, a przede wszystkim komarów. Ale skąd ryż? Po drodze rozciągają się pasma nawodnionych pól. To kolonialne dziedzictwo Francji. Trasę pokonujemy dość sprawnie. Po drodze przeprawiamy się promem i fotografujemy pasące się byki.



Tuż przed zachodem słońca wjeżdżamy do Saintes Marie de la Mer. Kościół do którego zawsze w maju pielgrzymują tysiące Romów jest już zamknięty. Właściwie trudno uwierzyć, że to miasteczko znajduje się we Francji. Dookoła wiszą flagi Katalonii i plakaty informujące o zbliżającej się corridzie.

Zatrzymujemy się w restauracji, która reklamuje się polską wołowiną. Zjadam chyba najsmaczniejszy posiłek podczas naszego pobytu. Pieczona ryba - Sepia z ziemniakami i warzywami. Po drodze kupujemy butelkę białego lokalnego wina i zaczynamy szukać noclegu. Komary przeganiają nas z kolejnych miejsc. W końcu poddajemy się przyjmując naiwne założenie, że o godzinie 23.00 przestaną kąsać. Przy światełkach rowerowych kończymy pisać tekst na Polskę na Rowery. Pełny księżyc świeci już trzeci dzień. Mimo zmęczenia trudno przy nim zasnąć.


Borys budzi mnie o 4:50 mówiąc, że musimy się już zbierać. Jest ciągle ciemno, a komary znów zaczęły gryźć. Nie wierzę, że zaraz mam wsiąść na rower, żeby przejechać 37 km do Arles. Wszyscy na mnie czekają, bo nawet nie jestem w stanie spakować sakw. Tym razem na pewno nie dam rady. Nie wierzę własnym oczom, kiedy pół godziny później spotykamy w miasteczku otwartą kafejkę. Właściciel siedzi przy barze paląc papierosa, a jego żona zaprasza nas na pyszną kawę z mlekiem. Mam wrażenie, że ta sprzyjająca aura nie jest przypadkowa. Może jednak się uda. Przez pierwsze kilkanaście kilometrów kręci mi się w głowie. Pomagam sobie głośno śpiewając nostalgiczne hiszpańskie piosenki. Wschód słońca robi wrażenie, jednak nic nie równa się z widokiem stad flamingów pijących wodę z płytkich jeziorek wzdłuż drogi.

Taki widok rozciąga się przez dobry kwadrans powolnego pedałowania. Mam ochotę co chwila przestawać i robić zdjęcia, jednak wciąż zapominam, że mój aparat rozładował się w Montpellier. Zmęczenie dodatkowo wyostrza zmysły, komary powoli znikają. Zaczyna się kolejny, niesamowity dzień.

Martyna Dominiak

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Trasa w pigułce

Przed pojawieniem się odpowiedniej zakładki i kolejnych wpisów, proponujemy Wam szybką podróż przez wszystko, co dotychczas się podczas wyjazdu wydarzyło.

12.VI. Łódzki prolog: rowerowa wycieczka śladami powiązań łódzko-francuskich.

16.VI. Wernisaż wystawy "Andrzej Bobkowski. Chuligan wolności".

19.VI. Rozpoczęcie wyprawy. Autobusem do Paryża (Poznań-Hannover-Dortmund-Kolonia-Paryż).

20.VI. PARYŻ: Głosowanie w wyborach prezydenckich w Konsulacie Polskim w Paryżu, zwiedzanie miasta (m.in. Ogród Luksemburski, Centrum Pompidou).

21.VI. PARYŻ: spotkanie z ambasadorem Polski we Francji. Zwiedzanie (m.in. wieża Eiffla). Wizyta w siedzibie paryskiej "Kultury" śladami działalności Andrzeja Bobkowskiego i innych wybitnych emigrantów związanych z jej środowiskiem. Kolacja u Jima Haynesa - człowieka kultury, od wielu lat każdej niedzieli organizującego swoje słynne spotkania na 70 - 100 osób, poznającego wzajemnie ze sobą ludzi z różnych miejsc świata. Święto muzyki (La Fete de Mousique) - na każdej z ulic Paryża można posłuchać granej na żywo muzyki w każdym stylu muzycznym.

22.VI. PARYŻ: Instytut Polski. Prezentacja na temat wyprawy. Wykład Jean-Yves Potela, oglądanie zbiorów Instytutu. Spotkanie na temat Andrzeja Bobkowskiego w Księgarni Polskiej - prezenacja wyprawy, opowieści o Bobkowskim, czytanie fragmentów "Szkiców piórkiem", rozmowa z publicznością na temat twórczości Andrzeja Bobkowskiego.

23-24. VI. ORLEAN: zwiedzanie miasta. LIMOGES: odcinek rowerowy Oradour - Limoges (ok. 30 km). Zwiedzanie elektrociepłowni firmy Dalkia, sponsora wyprawy. Czytanie fragmentów "Szkiców piórkiem".

24-25 VI. TULUZA: przejazd przez miasto i zwiedzanie miasta na rowerach. Czytanie fragmentów "Szkiców piórkiem".

26 VI. CARCASSONE: zwiedzanie zamku i średniowiecznego miasta. Czytanie fragmentów "Szkiców piórkiem". Odcinek rowerowy Carcassone- Gruissan (ok. 76 km) prowadzący przez małe nadmorskie miasteczka i malownicze tereny górskie, pełne zabytków dawnej architektury i winnic. Nocleg w Gruissan.

27 VI. GRUISSAN: zwiedzanie miasta na rowerach. Czytanie fragmentów "Szkiców piórkiem" oraz odwiedzenie miejsc, w których był Bobkowski.

28 VI. ARLES: odcinek rowerowy (ok. 44 kilometrów) Agues-Mortes - Arles. Nocleg na pustyni Camargue (część grupy).

O Paryżu słowa ostatnie.



Przeklęty Internet. Niby żyjemy w epoce kompletnej dominacji techniki, a jednak pisanie bloga, w całej intensywności naszych działań graniczy z syzyfowością. Dużo się wydarzyło od czasu, kiedy ostatni raz pisaliśmy, stąd też luki w chronologii wydarzeń. Spróbujemy w najbliższych dniach te luki wypełnić - nie przeraźcie się więc długością i ilością wpisów. Sprawdzajcie też zawartość zakładki "Wyprawa dzień po dniu", która pojawi się wkrótce, a także nasze konto na Picasie.

Minął już ponad tydzień. Kilka dni temu opuściliśmy na dobre Paryż. Wraz z miastem, coraz bardziej oddala się od nas kilka bardzo ważnych miejsc i spotkań, o których nie zdążyliśmy opowiedzieć. Zanim opowiemy o tym, co teraz, spróbujmy przybliżyć to, co zdażyło się w poprzednich dniach.


21 CZERWCA



Rano, rozsiadając się w wygodnych fotelach, dystyngowani i poważni, spotkaliśmy się z ambasadorem Polski we Francji. Spokój i stonowanie, w paryskich dniach wyprawy stanowiące towar deficytowy, tu otrzymaliśmy w nadmiarze. Rozszerzając wiedzę na temat wyprawy w kręgach dyplomatycznych, rozmawialiśmy o historii, kraju który odkrywamy i... kandydowaniu Łodzi do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Doszło też do wręczenia symbolicznych prezentów dla ambasadora, który po spotkaniu z nami bez wątpienia energicznie zabrał się do organizacji zbliżającej się wizyty szefa MSZ. Co podkreślił kilkakrotnie, oczywiście.

Wielu z nas oczekiwało bardzo intensywnie wizyty w siedzibie "Kultury" paryskiej Jerzego Giedroycia - Maison Laffite. Budynek, w którym mieszkał i pracował Redaktor, pełen jest pamiątek, dokumentów, wydawnictw i świadectw działalności bardzo ważnej grupy, jaką stanowiło środowisko emigrantów współpracujących z Giedroyciem. Jednym z tych emigrantów był Andrzej Bobkowski, do którego sam Redaktor miał stosunek szczególny i bardzo życzliwy. Mieliśmy możliwość obejrzeć rękopisy Bobkowskiego, usłyszeć o jego kontaktach z paryskim środowiskiem i działalności pisarskiej. Odwiedziliśmy także grób założyciela "Kultury".





Dom sprawia niesamowite wrażenie - unosi się w nim duch skupienia i intelektualnej dyscypliny, a jednocześnie wszechobecne poczucie bezpieczeństwa. Usiąść, pomyśleć i zacząć pisać najlepsze, co z samego siebie można dać - byłoby tu możliwe w całej swojej intensywności, przy biurku Redaktora, na które padają promienie światła, sączące się do pokoju przez wielkie okna.



Wieczór - to wybuch intensywności. Prosto z Maison Laffite wybraliśmy się do mieszkania Jima Haynesa. Opowiedzieć o Jimie w ramach krótkiej notki - jest rzeczą niewykonalną, powiedzmy więc tylko, że jest "wolnym duchem", żywym przykładem na to, że można żyć pełnią życia i zarażać swoim głodem przeżywania mocno każej chwili wszystkich, których się spotka na swojej drodze. A także wymyślić własny neologizm, opisujący stan specyficznie rozumianego, szczęśliwego bezrobocia. Jim co niedziela wydaje kolacje na 70-100 osób, na które zaprasza przyjaciół i ludzi z całego świata, poznając ich wzajemnie ze sobą. Na swój sposób, Jim bardzo przypomina Andrzeja Bobkowskiego, z jego pragnieniem szczęścia i godności mimo wszystko.Poznaliśmy ludzi z całego świata, w tym producenta filmów dokumentalnych - kucharza, wynalazcę klocków do zabawy, Hindusa studiującego przez jakiś czas w Polsce, a także zaskakującą Joan Wyss - siwą i nieco zgarbioną kobietkę, która potrafi zrobić... coś, co widać na załączonym zdjęciu. Wprowadzając się w klimat następnego punktu wieczoru, pożegnaliśmy się ze wszystkimi śpiewem w kuchni.





W końcu Fete de la Mousique, święto muzyki - czyli dźwięki przedostające się zza każdego rogu ulic miasta, utwory wykonywane przez amatorów i profesjonalistów, od jazzu aż po głośnego rocka. I bardzo długi powrót do hotelu.



22 CZERWCA

Rozpoczynamy wizytą w Instytucie Polskim, nieco przyspieszoną i zmodyfikowaną z racji niespodziewanej kontroli bliżej nieokreślonego podmiotu kontrolującego finanse w Instytucie. Przedstawiamy prezentację o naszej wyprawie pracownikom Instytutu, opowiadamy też o Andrzeju Bobkowskim. Potem - zwiedzamy pomieszczenia Instytutu poświęcone Mickiewiczowi i Chopinowi, ciekawe, ale nie unikające popełniania największych grzechów tradycyjnego muzealnictwa. Spacerujemy po wystawach, z podniesionymi czołami napawając się dumą narodową na wysepce polskości w tej parszywej Francji. Następnie wykład Jean-Yves Potela, o którym pisał Łukasz.

Po wykładzie czekało nas znów poznawanie Paryża, w oczekiwaniu na bardzo ważny punkt wyprawy, a zarazem kulminację jej nierowerowego etapu - spotkanie w Księgarni Polskiej na temat Andrzeja Bobkowskiego i "Szkiców piórkiem". Na spotkaniu pojawiła się dość liczna grupa gości, w tym Francuzów znających dzienniki Bobkowskiego. Ich uwagi oraz sposób postrzegania twórczości "chuligana wolności" wzbudziły dyskusję i otworzyły nam oczy na wątki, które wcześniej większość z nas postrzegała w odmienny sposób: "kompleks Francji" Bobkowskiego, postrzeganie działań Francuzów przez nich samych, bogata wyobraźnia pisarza. W programie był także wykład prof. Pietrych oraz czytanie fragmentów dzienników, co stało się od tego momentu naszym codziennym rytuałem w każdym z kolejnych poznawanych przez nas miejsc trasy rowerowej.



Dzień zakończyliśmy nad kanałem, obserwując zachodzące słońce i przepływające łodzie, świadomi, że już niedługo wsiądziemy na rowery. Następnego dnia ruszyliśmy do Limoges.

Przemek K.

piątek, 25 czerwca 2010

Nocne pisanie, dobranoc.


Jest już późno i ciemno, wreszcie spokojnie i chłodno. Paryż daleko za nami. Gdzieś za oknem w oddali słychać dźwięk motoru. Zapewne ktoś pędzi teraz za swoimi marzeniami, gdy ktoś inny odkrywa niepojęte stany. Dziś ogarnia mnie melancholia. Czy to wciąż echo Paryża? Owych dni minionych? Tych doświadczeń, tych refleksji, które trzeba objąć w słowne ramy? Czy finałem będzie dobry tekst czy kolejna podarta kartka?

Lubię pisać, gdy wszyscy już śpią. Zagłębiam się w ciszę, a to co wtedy słyszę to jedynie wyobraźnia. A ta suka płata figle. Nie chcę słyszeć pukania do drzwi, za którymi wita mnie tylko ciemny korytarz.

Ten wyjazd to zabawa, ale i ciężka praca. Piszę to, choć tak bardzo chcę już spać. Podczas pierwszej spędzonej tutaj, w Tuluzie nocy, Bobkowski czuł się tak jakby „po raz pierwszy stąpał po ziemi”, nie czując żalu za powoli kończącą się Francją, która przypominała mu Grecję z okresu, kiedy zaczęto nazywać ją Achają. Wychowany w inteligenckiej rodzinie szlacheckiej młody pisarz przed zaśnięciem myślał o losach kultury i cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Ja, siedemdziesiąt lat później, pod tym samym niebem, zupełnie odruchowo zaczynam myśleć o Amsterdamie, który na nowo wzywa mnie do siebie, na wojnę z własnymi koszmarami i słabościami.

Noc to podobno pora rzeczy poważnych, a ja wiem że pieprzę banały.

Takie jest właśnie nocne pisanie. Dobranoc’



natalia k.

środa, 23 czerwca 2010

Wykład w Bibliotece Polskiej

Biblioteka Polska mieści się w historycznym sercu Paryża na wyspie św. Ludwika przy Quai d’Orleans. Niedaleko Hotelu Lambert, niegdyś centrum politycznego polskiej emigracji, dziś należącą do arabskiego szejka, oraz dawnej siedziby nieistniejącej już księgarni Libella zaopatrującej przybyszy z polski w zakazaną literaturę. W bibliotece oglądamy izby pamięci poświęcone Mickiewiczowi i Chopinowi, podziwiamy listy kompozytora i okolicznościowe puchary wieszcza. Największe zainteresowanie wzbudza należący do Mickiewicza kawałek drzewa, o które opierał się Napoleon. Miejsce ważne i ciekawe, ale – mówiąc słowami wieszcza – oprócz „narodowego pamięci kościoła” przydałyby się też świadectwa codziennych realiów Wielkiej Emigracji. To, jak przybysze ze wschodu reagowali na kontakt z gwałtownie modernizującym się nowoczesnym Paryżem, jest tematem równie fascynującym, co duchowe spory Mickiewicza.

* * *

W bibliotece ciekawy wykład Jean-Yves Potela, francuskiego dziennikarza i politologa. Opowiada o Francji podczas II wojny światowej. Potel zwraca uwagę na wpis Bobkowskiego z 22 czerwca 1940 r.:

Rano padał deszcz. Spaliśmy. Wyjechaliśmy dopiero koło 2-ej. Przelotne deszcze. Przemokliśmy zupełnie. Wleźliśmy znowu w tłum cofającego się wojska. Jechali na wariata. Na drodze co krok wywrócone samochody. Tadzio spoglądał i klął. Asfalt śliski i zagliniony. Stonoga połamałaby na Tm wszystkie nogi. Po trzydziestu kilometrach dałem spokój. Znalazłem fermę. Kupa słomy pod dachem, osłonięta tylko z dwóch stron. Przy kolacji towarzyszyły nam koty i psy, deszcz mżył, z drogi dolatywał bezustanny warkot, zgrzyt i zachłystywanie motorów, dartych bez litości; senność; spokój.

To był dzień podpisania zawieszenia broni z Niemcami. Wydarzenie, które określiło tożsamość Francji na resztę wojny i wiele lat powojennych, być może nawet do dziś. W lesie Compiegne, w tym samym miejscu, w którym podpisano rozejm w 1918 r., Francja przyjęła kompromitujące warunki Niemiec. Porozumienie zakładało częściową okupację Francji, całkowite rozbrojenie armii francuskiej, przerzucało na Francuzów koszty utrzymania armii niemieckiej i sankcjonowało wzięcie w niewolę 2 milionów jeńców.

Potel zauważył, zawieszenie broni można uznać za hańbiące. Nie doszło to do tego, co w Polsce, czyli ucieczki rządu bez żadnych formalnych ustaleń. Francja nie ogłosiła nawet kapitulacji, jak zrobiły to Niemcy w 1945 r. Pod pozorem współpracy, zgodzono się na utratę suwerenności.

Jak gorzko mówił o Francuzach Bobkowski: „My chcieliśmy się bronić, ale nie mieliśmy czym. Oni mieli czym i nie chcieli się bronić.” Trzeba pamiętać, że Francja miała wówczas jedną z największych armii w Europie i była drugim co do wielkości imperium kolonialnym. Nie była jednak politycznie ani strategicznie przygotowana do wojny. Okres drole de guerre trwający od września 1939 r. objawił nastroje Francuzów. Inwazja niemiecka z 1940 r. ukazała fatalną organizację armii i brak wyobraźni dowództwa, które spodziewało się powtórki formuły walk z poprzedniej wojny. Jak widać chociażby ze wspomnień Bobkowskiego, atak Niemców był szokiem. Nic zatem dziwnego, że Francuzi powitali z ulgą ugodową politykę nowego premiera, 87-letniego bohatera spod Verdun, Philippe Pétain’a.

Wraz z coraz większymi ustępstwami rządu Vichy aż do zgody na deportację francuskich Żydów do Niemiec, coraz więcej osób przekonywało się, że kolaboracja to ślepy zaułek. Coraz więcej zwolenników zdobywa generał de Gaulle, który zaraz po ogłoszeniu rozejmu odciął się od polityki Vichy i rozpoczął tworzenie w Wielkiej Brytanii Komitetu Wolnej Francji i niezależnej armii francuskiej. W kraju zaczęły powstawać frakcje ruchu oporu o różnej orientacji politycznej zjednoczone przez de Gaulle’a w 1943 r. Po inwazji na Normandię, generał nie dopuszcza do przejęcia władzy przez amerykanów i na bazie siatki konspiracyjnej buduje nowe struktury władzy złożone ze wszystkich frakcji politycznych. Po wojnie zaś, w imię jedności narodowej, rezygnuje z tropienia kolaborantów. Bobkowski w dzienniku zastanawiał się, czy Francuzi są w stanie podnieść się po tym, hańbiącym jego zdaniem, wydarzeniu, jakim był rozejm z 22 czerwca. Historia pokazała, że udało im się to bardzo szybko.



Opowiedzieć miasto dźwiękiem (2)

video-addendum



Share |

wtorek, 22 czerwca 2010

Opowiedzieć miasto dźwiękiem?



Wszystko jest dźwiękiem.

Nie jesteśmy w stanie. Nie wiem, jak można opisać wszystko, co nas zaczęło spotykać tak, żeby oddać wrażenia każdego zmysłu, sprawić, żeby czytający poczuł. Poczuł wszystko tak, jak sami odczuwamy. Musnął opuszkami palców kolejne podawane dłonie, przyjemny chłód butelki wina trzymanej na samym środku paryskiej ulicy, wciągnął głęboko do płuc dym papierosowy unoszący się nad tłumem ludzi złączonych miejską nocą. Spróbował posmakować bagietki zjadanej pospiesznie w metrze, w drodze do ambasadora słuchając tykającego zegarka, bagietki nasączonej słodkim poczuciem winy, że łamiemy protokół dyplomatyczny.

Spróbujmy opisać dźwiękiem. Ulica, na którą wychodzą okna naszych hotelowych pokoi jest światem w pigułce. Siadając przed drzwiami recepcji o drugiej z minutami trzydziestoma w nocy, można zrozumieć, czym jest życie. W szumie głowy, który przyniósł dzień zupełnie niezwykły, zamykam oczy. Słyszę ludzki gwar, syreny pędzącej gdzieś niedaleko karetki, nigeryjskich i portugalskich kibiców krzyczących z auta hymny pochwalne na cześć pewnego głupiego sportu, który tak bardzo kocham. Kroki na bruku, rytmiczne kroki na bruku nadają takt moim myślom. Musisz być piękną, pewną siebie kobietą, podbijającą kolejne dzielnice Paryża dotykiem swoich obcasów. Wokół Ciebie wianek męskich głosów, żywszych niż Tomasz Zimoch komentujący dawne sukcesy polskiej piłki klubowej.

Mamy święto muzyki. Na każdej ulicy grają zespoły, co chwila przenosząc nas w zupełnie inne muzyczne światy. Znów zamykać oczy? Nie, tutaj dźwięk i obraz tworzą jedność. Tańczymy wśród zupełnie obcych sobie ludzi, dając się nieść stopom. Jakiś Francuz ciągnie mnie za krawat, a mi się wydaje, że jego śmiech jest także muzyką.

Ulica żyje, tętni życiem. Może później opowiem o tym, co działo się za dnia, ale czasu na to mało. Ambasador Polski, Maison Lafitte, Jim Haynes, La Fete de La Mousique. Brzmi jak wyliczanka, a jest jednym z najlepszych dni w moim życiu. Zadanie na dziś - opowiedzieć o tym kiedy indziej. Koniecznie.

Znów w biegu, znów w miasto - tym razem w kierunku Biblioteki Polskiej.

Przemek K.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Jesteśmy

Paryż gęstnieje zaskakująco szybko. Z możliwych sposobów podróżowania najlepsza jest chyba kolej. Liczy się komfort, ale też sposób, w jaki kolej pozwala zapoznać się z miastem. Dworce położone są zazwyczaj w historycznych centrach i wychodząc z pociągu trafiamy od razu do najlepszych dzielnic. Inaczej autobus. Nieodróżnialne od siebie godziny podczas których jak zły sen powracają takie same parkingi i stacje benzynowe. No i wjazd przez miękkie podbrzusze miasta. W Paryżu suburbia na szczęście szybko się kończą – kilka magazynów, supermarketów, w oddali jakieś blokowiska i już jesteśmy pośród gęstej XIX w. zabudowy. Mansardy, markizy, okiennice… Paryż. Od razu zwracamy uwagę na infrastrukturę rowerową, ścieżki, stacje wypożyczania rowerów miejskich, jest dobrze, w porównaniu z Łodzią, idealnie. Dojeżdżamy na plac Bastylii, gdzie rozejdziemy się po Paryżu do miejsc noclegu. Jest dokładnie 10 rano, jechaliśmy 24,5 godzinny.

iluzjo!



Co siedzi w tym tekście, że jakoś nam nie leży? Może za bardzo się pręży, za bardzo puszy na bycie francuskim, zwiewnym i lekkim, a przez to staje się coraz bardziej dusznym, ciężkim i mało paryskim? Niech płynie jak krążące między nami wino, niech sunie jak rower, jadący pod naszymi oknami rue de la Roquette, niech… Ech, pisanie nas męczy, stękamy nad laptopami, podczas gdy krew pulsuje w żyłach, chcemy przeżywać i to opisywać, ale czegoś najwyraźniej nam brak. Może jeszcze nas to nie trafiło? Może ani Centrum Pompidou, ani dzisiejsze wybory prezydenckie wcale nie poruszyły nas na tyle, żeby obudzić w nas pisarskie zacięcie? A może brak nam talentu, pasji, otwartości? A może nie powinniśmy pisać w liczbie mnogiej, mnożąc problemy i dzieląc przeżycia?

Próbujemy pisać, ale pisanie nam nie wychodzi. Nam, pisanie wspólne, dla wspólnoty. Paryż nie położy się wszystkim na otwartej dłoni, a wielka wieża, nawet odwrócona do góry nogami, nie będzie wspólnym piórem, którym opiszemy dzień po dniu,” naszą” wielką wyprawę.

Paryż, nic o nim nie wiem. Wysiadam pognieciona ze złożonego w harmonijkę busa. Mam za dużo bagaży i sama nie dam rady ich dowlec do hotelu. Zmęczenie jest silniejsze niż zachwyt, a bezradność tłumi subtelne widzenie, czucie, myślenie, dostrzeganie. Mam mało czasu, trzeba się zakwaterować, przepakować, przemyć, coś przegryźć i ruszyć w miasto. Dostaję parę biletów na metro, podstawowe wskazówki: gdzie, o której i w jakim celu. Marzy mi się Paryż, ale w łóżku, z muzyką w tle, z kawą i papierosem rano przy oknie, z widokiem na Elizejskie Pola, albo przynajmniej ciasną paryską uliczkę i dachy, po których będą kroczyć les czarnes kotes. Dostaję kopa od rodaczek zakwaterowanych w Hotel Bastille, jestem chamstwem z Polski, ale długopisu ode mnie pożyczyć się nie brzydzą.

Dostaję swoje miejsce w pokoju, z łazienką i łóżkami. To czyjaś zapewne wina, że krąży między nami tylko jeden kubek, łyżka i grzałka, jedna suszarka. Dzielimy się jedzeniem chętnie, bo to mamy wszyscy (do czasu oczywiście), jedzenie tworzy wspólnotę, ponad podziałami na tych, którzy jedzą mięso i nie, tych, którzy zagłosują na tego K, na tamtego Ka, i tych którzy na żadne K… nie głosują.
K…onsulat i kolejna kolejka. Wywołują mnie po nazwisku, choć wiadomo, co za takie wywoływanie grozi na podwórku.

Kandydatów jest dziesięciu, może być piętnastu, a nawet stu dwudziestu, bo Paryżanie są ładni, ale przecież nie wypada żartować o szybkim zamążpójściu, wypada za to rozmawiać na poważne tematy i kontemplować Sztukę.

Nie można kontemplować w pośpiechu. Biegamy po Pompidou z wywieszonymi ozorami. Od Sasa do Lasa, od Picassa , Matissa i Miró do Holzer, Guerilla Girls i potworów Tiennes. Za gardło mnie ściska i puścić nie chce. Jeśli to wzruszenie, tak brutalne i w biegu, niech nie kończy się, kiedy zjadę po schodach z czwartego piętra, na które dostałam przepustkę, bo nie skończyłam jeszcze dwudziestu sześciu lat i do sztuki mam drzwi otwarte w Paryżu, oddalonym od Łodzi o tysiąc pięćset lat.

A gdyby tak zakochać się w te trzy dni, oszaleć i pozostać tu na zawsze, i budzić się co rano, i biegać po świeże bagietki i prać wczorajsze skarpetki? (Boże… znowu nie czuję, że rymuję). Może wtedy dopiero udałoby się gdzieś na boku napisać poemat o wolności, radości i szczerości? Ciesząc się życiem … zasypiamy zmęczeni, marząc o dobrym tekście.

królik&jastrząb

niedziela, 20 czerwca 2010

La carousel - miasto, które istnieje



Jesteśmy w Paryżu, po drodze przeplatanej kolejnymi stacjami gdzieś w głębi miast Europy. Niemcy, Belgia, Holandia, Francja. Granice otwarte. Dzień, noc, poranek, dzień następny. Karuzela, pomieszanie porządków. Ruszamy w drogę.



Dzisiejszy wieczór upływa pod znakiem konsumpcyjnej rozpusty. Mocna kawa pod Centre de Pompidou, czerwone wino na Montmartre i chrupkie bagietki z wyschniętym serem. W tych wszystkich drogich, ulicznych kafejkach brakuje tylko popielniczek. Kelnerka powiedziała, żeby popiół strzepywać na ziemię. Paryż jest miastem tętniącym życiem, a śmieci n
a bruku są tego najlepszym przykładem. Uliczni artyści wypuszczają strumienie białych papierków, kiedy biegające dzieci przebrane za kamienice z kartonów tańczą do dźwięków trąbki i puzonu.

Paryż jest miastem najlepszym z najlepszych. Sztuka widoczna w każdym najmniejszym fragmencie poszczególnych ulic inspiruje. Bardzo nam się tu podoba.

Pompidou obejrzane w biegu, sztuka współczesna odkrywana w półtorej godziny. Zachwyciliśmy się kubistami, odkrywamy Legera, podejmującego dialog z młodym Picasso. O czym rozmawiają? Rekonstruują struktury rzeczywistości w bryłach, z których składa się nowa, rewolucyjna perspektywa.

Andrzej z Tadziem obserwowali w trakcie swojej wyprawy ciało kobiety, fascynujące w swojej złożoności i niezwykłości. Scenę niesamowicie opisał w Szkicach piórkiem Bobkowski:

Wyłażę z łóżka, zbliżam się i - to trudno opisać. Mroczne podwórko, rozświetlone z góry słonćem, dolatujący gdzieś z bliska zgrzyt cyrkularki, tnącej deski. O piętro niżej, naprzeciwko, otwarte okno; jaskiniowy, ciemny pokój, w którym nie widać ciemnych mebli i tylko łóżko, przykryte czymś burym - też ciemne. Na tle olbrzymie, kobiece uda, rozchylone; bliżej łydki splecione dziwacznie. Reszta ciała w potwornym skrócie z ześlizgującymi się na boki piersiami i stożek zadartej w górę brody. (...) Cicho szeptam: "Tadziu, to jest Schiele".

Przemek: Siedemdziesiąt lat później stoję przed ścianą, rozświetlaną światłem projektora. Podejmuję dialog, widzę tańczącą kobietę, tak samo niezwykłą w swojej cielesności, tak samo odległą od naszych żałosnych wyobrażeń o ideale, tańczącą w szybko ucinanych kadrach kamery (Sonia Khurana - Bird). Taśma filmowa jakby przepalona, niepokój podkreślony dźwiękiem wydobywającym się gdzieś z tła. Centrum Pompidou uświadamia mi, jak wiele zmieniły dziesięciolecia, jak postępowaliśmy w kolejnych etapach odkrywania, jak wiele jeszcze jest w nas do zmienienia.



Jean Baudrillard w "Symulakrach i symulacji" pisał o tym, jak współczesny mu świat pożera rzeczywistość, w opisie wydarzeń coraz bardziej oddalając się od desygnatów, przemieniając je w symulakrum, w symbol pożerający swoją prawdziwą formę. Gdzie jest Paryż Bobkowskiego? Gdzie jest Paryż w ogóle? Widzimy go przed sobą, zmieniony, ale wciąż realny. Filozof się mylił. Centre de Pompidou, w swojej futurystycznej formie, pozwala przyjrzeć się głęboko arcydziełom sztuki współczesnej, odebrać je na swój sposób, naprawdę przeżyć proces wymyślania, tworzenia i prezentowania dzieła, dochodząc do własnej koncepcji przedstawionej myśli. Rzeczywistość istnieje, a proza Andrzeja Bobkowskiego staje się nam coraz bliższa.

Krocząc ulicami Paryża, trudno oprzeć się uczuciu, że Pompidou to tylko przewrotna kontynuacja, kalambur, zabawa z przeszłością i przyszłością. A miasto?

Miasto istnieje. Jesteśmy.

Martyna Dominiak & Przemek Kuć & Gośka Staśkiewicz

sobota, 19 czerwca 2010

Przystanek Nevada

Jedzenie, tankowanie, picie i siusianie. Ostatni przystanek jeszcze w granicach kraju. Od wschodu ciągną kawalkady tir-ów, od zachodu lawety z niemieckimi autami. Na drewnianym stoliku parkingu/zajazdu/baru „Nevada” rozciągamy mapę Paryża, sprawdzamy kto, gdzie, kiedy i z kim śpi. Ale przed nami jeszcze jedna noc spędzona w busie. Nóżki trzeba będzie poskręcać w kolankach, niczym kierownice w naszych rowerach, poupychanych w przyczepce o wymiarach … Lepiej o tym nie myśleć, lepiej to przeżyć i jutro o tym napisać. Opisać sen, przerywany bólem karku i chłodem poranka.

Krew tryśnie ze wszystkich por i pomiesza się z sokiem winogron


Czy Bobkowski byłby tak wściekły na Francuzów, gdyby nie trud kilkudziesięciokilometrowych tras pokonywanych w południowym upale na obładowanych rowerach? Czy byłby w stanie poświęcać dziesiątki stron pisanego pod namiotem dziennika upadkowi europejskiej kultury, słabości Francuzów, spokojowi z jakim przyjmują klęskę swojego wojska, gdyby podróżował przez Lazurowe Wybrzeże wygodnym kabrioletem? Chyba nie. Zmęczenie fizyczne wyostrza zmysły, a ilość adrenaliny płynąca we krwi chuligana wolności wystarcza nie tylko na połykanie kilometrów, ale i na głęboką niezgodę na otaczającą rzeczywistość.


Wrażeń zapewne nie zabraknie, jednak my nie będziemy przeżywać tej wyprawy równie intensywnie. Wynajmujemy wygodny autokar, który zabierze nasze bagaże i pomoże pokonać dłuższe odcinki. Mamy rowery z przerzutkami i aluminiowe ramy. Być może jedyną prawdziwą podnietą będą codzienne szarże między pędzącymi samochodami. Podobno w południowej Francji warunków do pedałowania nie ma. Są za to stada urlopowiczów w czarnych, klimatyzowanych SUV-ach. Ich zatrzyma tylko powódź.


Swoją drogą, czy można cieszyć się wakacjami w czasie klęski żywiołowej? A czy można było delektować się soczystymi winogronami w trakcie tej strasznej wojny?


Zapadła upalna noc. Rozpaliliśmy ogień i gotowali jedzenie. Po 90 kilometrach z małą przegryzką w południe, nie można się było doczekać, kiedy się to ugotuje. Wobec tego przez ten czas notowałem, a Tadzio poszedł narwać winogron na deser. Objedliśmy się nieludzko. Potem papieros na leżąco, błądzenie wzrokiem po rozgwieżdżonym niebie i chwile nieopisanego szczęścia. Jakieś zwierzęce zadowolenie z życia. Dziś tu, jutro gdzie indziej, słoneczne dni i gwiaździste noce.


Zadanie na pół godziny przed zaśnięciem: przemyśleć związki Bobkowskiego z anarchizmem.

piątek, 18 czerwca 2010

Gotowi do drogi

Nie było to łatwe, ale się udało. Dziś wieczorem zapakowaliśmy wszystkie rowery i bagaże do przyczepy. Zmieściliśmy się na styk, choć wszyscy zapewniali nas, że nie będzie żadnych problemów. Akurat! Trzeba było się mocno nagimnastykować, aby to wszystko pomieścić. Nasi kierowcy dokonywali cudów zręczności rozmieszczając rowery w dwóch poziomach - na spodzie i pod dachem przyczepy. Całość wygląda dość egzotycznie, ale budzi zaufanie.

Cel pierwszy - dojechać w całości z naszym majdanem do Francji. Cel drugi - ćwiczyć pakowanie i rozpakowywanie sprzętu. Za pierwszym razem zajęło nam to dwie godziny, ale chcemy zejść do 30-40 minut. W końcu odcinki jazdy busem przeplatają się z etapami rowerowymi, więc skrócenie czasu załadunku jest nieodzowne. Jedno jest pewne: okazji do ćwiczeń nie zabraknie.

Ruszamy rano (w sobotę) ok. godz. 9. Przed nami cały dzień i noc jazdy w wypchanym po brzegi busie. Dotrzemy do Paryża w sam raz na coroczne święto muzyki, podczas którego koncerty grane są na każdym rogu.



Share|

czwartek, 17 czerwca 2010

Podobno nie ma już Francji

Założę się, że pomimo tysięcy kilometrów dzielących nas od stadionów w RPA, zadajemy sobie to samo pytanie, co francuscy kibice – czy pora się pakować? Atmosfera w ekipie Francji po bezbramkowym remisie z Urugwajem jest napięta i w pewnym stopniu przypomina to, co widział i opisywał Andrzej Bobkowski w czasie II wojny światowej: brak przywództwa, ciągłe kłótnie i szukanie winnych. Teraz, tak jak i wtedy, Francuzi zdają się mieć wszystko co potrzeba, by wygrywać. Ich piłkarze to prawdziwi atleci, którzy bez trudu przebijają się do pierwszych składów największych klubów w Europie. Kiedy jednak przychodzi do wspólnej gry i prawdziwego sprawdzianu, to wygląda tak, jakby zamiast biegać za piłką woleli pójść na kolację.

Jeśli piłkarze nie wezmą się w garść, to po wtorkowym meczu w grupie pożegnają się z mundialem i przełom czerwca i lipca spędzą nad Sekwaną. Dokładnie tak samo jak my, choć z jedną ważną różnicą. Dla nas wyjazd będzie wielką przygodą, a dla nich – porażką.

Niektórzy już teraz mówią, że podobno nie ma już Francji , ale może się mylą… Niedługo się przekonamy.



Share|