czwartek, 29 lipca 2010

Relacja!

Na naszej stronie internetowej pojawiła się właśnie relacja z wyprawy, pozwalająca dokładnie zapoznać się z jej przebiegiem. Zapraszamy do ruszenia z nami w wirtualną trasę po Francji.

czwartek, 22 lipca 2010

Po wyprawie



Minęły już ponad dwa tygodnie od naszego powrotu do Łodzi. Można powiedzieć, że jest to jednocześnie dużo i mało. Dużo - bo każde z nas zdążyło już zająć się swoimi codziennymi sprawami, wyruszyć w kolejną trasę, rzucić się w wir pracy albo zatopić w myślach zupełnie już od Francji odległych. Mało - bo tak naprawdę jeszcze tej wyprawy nie zakończyliśmy i nie zakończymy, dopóki wszystko, co zdążyliśmy przeżyć, zanotować w dziennikach, utrwalić na zdjęciach nie zostanie ostatecznie opracowane.

Dzienniki, szkice własnych obserwacji z podróży każdego z uczestników, a także eseje dotyczące twórczości Andrzeja Bobkowskiego i jej umiejscowienia w szerszym - także współczesnym - kontekście złożą się na naszą publikację "Szkice piórkiem 70 lat później". Mamy zamiar także przygotować wystawę fotograficzną, na której chcielibyśmy ukazać obraz Francji, wyłaniający się z robionych przez nas fotografii.



Ruszając w podróż po Francji szlakiem Andrzeja Bobkowskiego, chcieliśmy przypomnieć postać tego "antypisarza", niezwykłego i fascynującego człowieka. Wsiadaliśmy na rowery w konkretnym celu - wykładowcy, doktoranci, studenci, słowem: grupa wybitnie nierowerowa, wydawałoby się. Chcieliśmy opowiedzieć o "Szkicach piórkiem" i poczuć tą samą wolność, energię, która tak bardzo fascynuje czytelników dziennika z czasów hitlerowskiej okupacji Francji.

Sam, przygotowując się do wyprawy, z coraz większym zdumieniem odkrywałem, jak różny może być punkt widzenia, sposób odczuwania różnych ludzi, żyjących w tym samym czasie i na tym samym kontynencie, ale tak naprawdę w zupełnie innej rzeczywistości.

Francja, choć okupowana przez Niemców, zdaje się znajdować na przeciwnym biegunie od tego, na którym znajdowała się Polska, której obraz wyłania się z twórczości Borowskiego, Białoszewskiego, Ścibora-Rylskiego czy Baczyńskiego. Można wątpić, czy z choć przybliżoną intensywnością, wielką wolą życia i poznawania mógłby odczuwać świat człowiek podróżujący po współczesnej Bobkowskiemu Polsce. Trudno jednak odmówić jego dziennikom uroku i fascynującej pisarskiej "lekkości" pióra - które tak bardzo wyróżniają jego wojenną twórczość z szeregu innych polskich autorów.



Trudno opowiedzieć o wyprawie w ramach kilku akapitów, które wymusza formuła bloga, bezlitosna dla długich tekstów. Wydaje się, że każdy z nas wyniósł z niej dla siebie coś ważnego. Zdarzały nam się chwile euforii i zwątpienia. Czasem nie wszystko wychodziło tak, jak to planowaliśmy Nie wszystko, co założyliśmy sobie, zanim wyruszyliśmy spod łódzkiej siedziby Gazety Wyborczej, udało nam się zrealizować, ale jednak był to czas niezwykły i bezcenny. Zobaczyć Francję współczesną, zmienioną, ubraną w nowe szaty, nieco młodszą i nieco starszą zarazem niż ta, którą widział Bobkowski i porównać ją z tą, która wyłania się z wojennych dzienników tego autora - to przeżycie, które pozostaje na długo w pamięci.

Jako jeden z współautorów tego bloga chciałbym także przyznać, że relacje, ukazujące się na tym blogu w trakcie wyprawy - dość szybko wymknęły nam się spod kontroli, pozostawiając nas samych z poczuciem niedosytu, a czytelników - niedoinformowanych. Nie obiecując zbyt wiele, mogę tylko powiedzieć, że w czasie wakacji postaramy się tu umieścić relacje z odcinków, o których nie zdążyliśmy dotychczas opowiedzieć.

Tymczasem polecam zaglądać co jakiś czas na naszą stronę internetową i bloga, gdzie będziemy umieszczać informacje na temat publikacji, działań i inicjatyw, które związane będą z prezentacją materiałów z wyprawy.

Przemek K.

sobota, 3 lipca 2010

O nowo poznanych przyjemnościach



Od czasu, kiedy pojawili się w kraju, minęło nie tak niewiele dni. Odkrywali kolejne regiony, miasta, dzielnice, ulice, punkty na mapie skomplikowanych sieci węży zwanych ulicami. Cisza małych miasteczek i hałas, drapieżność metropolii. Agues-Mortes i Marsylia. Rowery i autokary.

Czas ma to do siebie, że mimo uwięzienia w ciasnych kilku metrach kwadratowych więzienia zwanego jego miarą - tak naprawdę w każdej chwili i dla każdego upływa w zupełnie inny sposób. Czym jest sekunda, minuta, godzina, dzień, tydzień nawet, jeśli mowa o indywidualnych uczuciach każdego człowieka? Narrator sam nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, widzi jednak, że czas nie istnieją znaki, które pozwolą go oznaczyć.

Prawdopodobnie, tak jak pisał Tomasz Mann te chwile, które upływają najszybciej - bo wzbogacają nas pięknem, mądrością, odkryciami nowego- tak naprawdę rozciągają się potem na miesiące, lata, całe życie, pozostawiając swój smak na dużo dłużej w ustach smakującego.

Byli więc we Francji, a czas upływał im zdecydowanie za krótko. Narrator odkrył jednak, że tak wcześniej zaniedbywany przez niego rower daje poczucie ogromnej wolności, jeśli tylko pozwoli mu się odkrywać wraz z sobą. Każde z kolejnych przeżyć na trasie to jakby spróbowanie wcześniej już ukochanych pokus dla zmysłów na nowo.

Narrator czuje świst wiatru w uszach, kiedy zjeżdża się z góry w drodze z Oradour do Limoges w kompletnej ciemności, kiedy inny człowiek staje się tylko czerwonym światełkiem migającym naprzeciw, a godzina robi się zupełnie nieprzyzwoita. Śmieje się aż do bólu brzucha w Tuluzie, piknikując z lekkim zawrotem głowy nad rzeką. Pożera wzrokiem winogrona, rozciągające się na horyzoncie winnic i malutkich nadmorskich miasteczek, pędząc wzdłuż kanału z Carcassone do Gruissan. Czuje euforię, gdy po długich godzinach, poszukiwaniach dodatkowych sił i walce z wątłym ciałem humanisty widzi w końcu tabliczkę z upragnionym napisem, oznaczającym bliskość celu podróży. Złości się, kiedy własne ciało i umysł zatrzymują go, odmawiając towarzystwa w podróży przez pustynię Camargue. Wsłuchuje się w ryk miasta, szusując między autami, doprowadzając do szału kierowców.



Rower, jako środek lokomocji i towarzysz podróży, pozwolił im zobaczyć rzeczy, które z autokaru czy pociągu zdają się być tylko fatamorganami, symulakrami. Nie można ich dotknąć, zlewają się w jedno w pędzie samochodu. I choć nie jeździli tak wiele, choć nie zawsze im wszystko się udawało, wciąż poszukiwali tego, o czym pisał Bobkowski - piękna, które może być tak samo trudne do zniesienia, jak ból. Przeżycia go do tej granicy, po przekroczeniu której mdleje się wewnętrznie.

Narrator pisze w trzeciej osobie, bo wciąż jeszcze odkrywa. A po powrocie? Po powrocie jest wieloma rzeczami naraz, ale także kontynuacją miłości do pewnego środka lokomocji, który pozwolił mu tak wiele przeżyć.

Przemek K.

Rowerowe Riwierstwo



Przekroczyliśmy już dolinę Varu i od środy jesteśmy po „rzymskiej” stronie Francji. Do 1860 roku Cannes, Nicea i inne miasta leżące na wschodnim brzegu rzeki znajdowały się w obrębie wpływów włoskich księstw. Jak zwykle omijamy autostrady i ospale, iście rowerowym tempem, toczymy się „bobko-wozem” historyczną Via Aurelia, biegnącą wzdłuż wybrzeża. Pomimo zmęczenia, po dotarciu na camping w Antibes, wyciągamy rowery i zamiast do pobliskiego wesołego miasteczka, wyruszamy nieznaną drogą do Cannes (o nocnej wyprawie do stolicy europejskiego filmu czytaj w poście, zamieszczonym poniżej).
Po czterech godzinach snu wstajemy z samego rana i ruszamy dalej. Rundka po okolicznych plażach i starym mieście to dla nas relaks. W Antibes zwiedzamy muzeum Picassa ze świetną czasową wystawą hiszpańskiego artysty Jaume Plensy ( http://www.jaumeplensa.com/ ) . Tego typu nieprzewidziane, nieplanowane zdarzenia to najsmaczniejsze kąski całej wyprawy.
Jest upalnie. Co kilka kilometrów zjeżdżamy na plażę i orzeźwiamy się w chłodnym jeszcze morzu. Przyprawieni morską solą wracamy do naszego obozowiska, aby w ciągu godziny z wędrowców, w cudowny sposób, przemienić się w bywalców salonów. Wieczorem jedziemy bowiem do Monte Carlo, a to przecież zobowiązuje. Wygniecione koszule i sandały to chyba kwintesencja naszej rowerowo-naukowej wyprawy. Po drodze zatrzymujemy się w Nicei. Spacer słynną Promenade des Anglais skłania do refleksji nad kształtem współczesnej kultury. Siadamy w jednej z knajp usytuowanych na samej plaży. Zamawiamy drinki i zaczynamy czytać fragmenty Szkiców… Po kilku minutach podchodzi do nas podchmielony mężczyzna w średnim wieku i po polsku zagaduje o to, co robimy. Okazuję się, że jest on właścicielem restauracji, w której siedzimy, podróżnikiem i mitomanem. Konwersujemy z nim przez chwilę, opowiadamy o ekspedycji, a on ochoczo dzieli się z nami swoimi doświadczeniami życiowymi. Choć na pozór sporo nas łączy, upustu żadnego nie dostajemy (czy w ogóle powinniśmy go oczekiwać? ). Płacimy rachunek, grzecznie się żegnamy i wychodzimy. Przed nami Monte Carlo, które jak się okazało stoi przed nami „zamtworem”. Monaco najwyraźniej nie potrzebuje przybyszy niezorientowanych co? gdzie? i jak?. Brak oznakowania, szalejący GPS, późna pora i ogarniające wszystkich zmęczenie skłaniają nas do odwrotu. A bientôt Cote d’Azur!
Natalia K.

piątek, 2 lipca 2010

Marsylia 29.06

Marsylia jest nieudanym i trudnym do zniesienia projektem modernizacyjnym. Bogata przeszłość miasta kwitnącego od czasu Kartaginy może obiecywać egzotyczne atrakcje historycznej dzielnicy portowej. Niestety, żadnych wąskich uliczek, kafejek i targów rybnych. Wszędzie spotykamy zdegenerowane wykwity architektury modernistycznej, chociaż to tu powstała słynna „jednostka mieszkaniowa” Cité Radieuse Le Corbusiera.

Ze śródziemnomorskiego dziedzictwa pozostało tu niewiele więcej ponad wielokulturowy tygiel, z wielkiego projektu modernizacyjnego – nieludzkie osiedla. Miasto jest pełne imigrantów, którzy zamieszkują niekończące się zaśmiecone blokowiska. Moją uwagę zwraca sklep z napisem: Boulangerie – Charcuterie – Halal (muzułmański odpowiednik koszerności). Cała współczesność w jednym szyldzie. Stary port (Vieux Port) jest taki tylko z nazwy, bo wszędzie widać powojenne budynki. W mieście jest nieprzyjemnie, brudno i, podobno, niebezpiecznie – Marsylię nazywa się nawet francuską Sycylią. Być może nowa architektura miało być lekarstwem na tajemne życie starych dzielnic. Niestety nie wyszło. Modernistyczne inwestycje zaburzyły historyczny porządek rozwoju miasta. Normalnie mamy średniowieczne centrum, później dziewiętnastowieczne bulwary, i dopiero na obrzeżach nowe dzielnice. Marsylia zniszczyła porządek czasu i drogo za to płaci.

Długo krążymy po centrum, nie mogąc zaparkować, potem szukamy punktu turystycznego. Upał i brak cienia zniechęca do zwiedzania. Myślę o zjedzeniu lokalnego przysmaku, słynnej zupy rybnej bouillabesse, ale cena jest zaporowa, więc ostatecznie wybieram bar z Fast-foodem. Kręcimy się trochę po centrum, ale szybko uciekamy i postanawiamy zobaczyć budynek Le Corbusiera. Za tę zachciankę płacimy postojem w niekończącym się korku. Tempo ruchu ulicznego jest jak prąd wody w bajorze. Zastój, upał. Jedynie skutery, niczym pławiki, wprowadzają nieco ożywienia. Kolejny dowód, że modernistyczna urbanistyka ze swoim uwielbieniem wielkich budynków i szerokich ulic to pomyłka. Szersze ulice, zawsze oznaczają większe korki (aluzja do Łodzi). Bobkowski też cierpiał jadąc przez Marsylię, ale z innego powodu. Jego zatrzymywały tłum i kocie łby (Tadzio porównuje Marsylię do warszawskich Nalewek), nas – samochody. Chcemy już na rower.

Docieramy w końcu do TEGO bloku. Nie taki straszny ten Corbusier jak go malują. Budynek stoi w otoczeniu zieleni, ktoś nawet gra w boule. 
Wrażenie pozytywne, jest wręcz ładnie. Olbrzymią bryłę budynku urozmaica pionowa oś klatki schodowej i pozioma linia przestrzeni socjalnej na 3 i 4 piętrze oraz różnokolorowe prostokąty na balkonach. Wszystko oparte na Modulorze, autorskim kanonie proporcji opracowanym przez Corbusiera. W wielu miejscach widoczne jest też charakterystyczny logotyp człowieka z wyciągniętą do góry dłonią. Budynek jest pod ochroną konserwatorską, więc nikomu nie przychodzi do głowy wymiana okien na plastiki albo pomalowanie balkonu na swój ulubiony różowy. Na dachu basen. Wewnątrz zaskakuje dbałość o wykończenie i jakość użytych materiałów. Na piętrze socjalnym trafiamy na wernisaż malarstwa. Prace są niemal tak dobre, jak serwowane kanapeczki z truflami. W takim bloku można mieszkać.

 

Cannes po północy




Jedna z tych nocy, którą warto zapamiętać. Po upalnym dniu spędzonym na plażach i kawiarniach w Bandol udaliśmy się busem do Antigues. Byliśmy na tyle szaleni, żeby wieczorem wyruszyć w rowerową podróż do oddalonego (podobno!) o 15 km Cannes. Jak to zwykle bywa w przypadku naszej ekipy, zatrzymujemy się już po kilku minutach jazdy. Trafiamy do przydrożnej knajpy, gdzie zamawiamy 5 pizz. Ja próbuję przelać do półlitrowego bidonu 1,5 litra coca-coli.

Wyjazd z miasta idzie dość sprawnie. Droga cały czas z górki, co nas trochę martwi. W końcu trzeba będzie jakoś wrócić. Jest już po 23. Po kilkudziesięciu minutach wjeżdżamy do bardzo żywego miasteczka. W centrum mnóstwo mężczyzn w wyprasowanych koszulach i wyperfumowanych kobiet. Nasza grupa w odblaskowych kamizelkach stanowi niemałą atrakcję. Jesteśmy przekonani, że to już Cannes. Wkrótce okazuje się, że musimy jechać dalej. Mkniemy pośród drogich samochodów i restauracji. Nie mamy ze sobą mapy, wszyscy są już trochę zmęczeni.

Krótko przed pierwszą dojeżdżamy do miasta. Jedyne, na co mamy ochotę to znalezienie sklepu z winem i miejsca na plaży. Siadamy tuż przed centrum festiwalowym. Na piasku siedzi jeszcze dużo innych grup, głównie pijanych nastolatków. Mimo kiepskiego światła udaje mi się zrobić kilka zdjęć. Miasto jednak zawodzi. Mnóstwo blichtru i hałasu. Uderza kontrast spoconych rowerzystów i pachnącego miejsca płynącego na fali luksusu. Część z nas jest zupełnie bez sił i myśli o spaniu na plaży. Ostatecznie o 1:40 ruszamy z powrotem. Zmęczenie powoduje, że wszyscy przemieszczamy się zwartą grupą i prawie się nie zatrzymujemy. Orzeźwiający wiatr od morza sprzyja szybkiej jeździe.

Po 3 nad ranem jesteśmy już w Antigues. Po drodze mamy mały wypadek - Marysia spadła z roweru. Borys zaczął naprawiać hamulec. W tym czasie Łukasz dojrzał otwierającą się piękarnię. Udało nam się wytargować 13 czekoladowych croissantów za 11 euro. Wniebowzięci wracamy na camping. Po drodzę zgubiliśmy się kolejny raz, ale to nie szkodzi.

Martyna Dominiak

czwartek, 1 lipca 2010

Gruissan - Camargue



Pierwszy raz od przyjazdu spałam dłużej niż 5 godzin. Z upałem walczę przy pomocy chrupiącej czerwonej papryki, soczystej brzoskwini i soku z pulpą. Nasz wyjazd z Gruissan opóźnia się. Przed rozliczeniem z agencją wynajmującą domki letniskowe, musimy posprzątać w nich absolutnie wszystko łącznie ze sztućcami na suszarce. Ciągle dyskutujemy na temat planu dzisiejszego dnia. Czasu jest mało, a Joanna ciągle przypomina, że nie można mieć wszystkiego. Czy lepiej przejechać 65 km z Montpellier, 40 km z Aigues Mortes do Arles, czy może nocować na plaży w Saintes Maries de la Mer?

Ostatecznie rozdzieliśmy się. Ekipa spragniona rowerów (między innymi ja) zrealizowała ten ostatni pomysł. Reszta udała się busem do Arles.

Montpellier jest jednym z tych miast, w których mogłabym mieszkać. Zarówno szerokie pasaże powstałej w ciągu ostatnich dziesięcioleci postmodernistycznej dzielnicy Antigues na podstawie projektu Baufilla, jak i wąskie uliczki starego miasta stworzone są dla ludzi, nie dla samochodów. Po drodze mnóstwo stojaków rowerowych i cichych kafejek w cieniu bocznych ulic. Nawet tramwaj w czerwono-żółte kwiaty wpisuje się w ten krajobraz idealnie. Moja towarzyszka zwiedzania - Martyna - uśmiecha się do niego.


W drodze do miejsca zbiórki, na Place Cosme, zauważamy szyld Irish Pubu. Nie możemy sobie odmówić zimnego Guinessa. Jedziemy dalej. W niewielkiem Aigues Mortes wypakowujemy rowery. Ja odczepiam uszkodzony podczas ostatniej trasy przedni błotnik. Niepodal pomnika Ludwika Świętego wypijamy ostatnią kawę. Mamy do przejechania 34 kilometry. Zatrzymujemy się już po kilku kilkunastu minutach . Szyldy reklamowe zachęcają do spróbowania lokalnych melonów i lokalnego... ryżu. Wjeżdżamy do Camargue. Bobkowski pisał, że to pustynia. Jednak region ten można nazwać jednocześnie wyspą, bagniskami, krainą czarnych byków i białych koni, flamingów, a przede wszystkim komarów. Ale skąd ryż? Po drodze rozciągają się pasma nawodnionych pól. To kolonialne dziedzictwo Francji. Trasę pokonujemy dość sprawnie. Po drodze przeprawiamy się promem i fotografujemy pasące się byki.



Tuż przed zachodem słońca wjeżdżamy do Saintes Marie de la Mer. Kościół do którego zawsze w maju pielgrzymują tysiące Romów jest już zamknięty. Właściwie trudno uwierzyć, że to miasteczko znajduje się we Francji. Dookoła wiszą flagi Katalonii i plakaty informujące o zbliżającej się corridzie.

Zatrzymujemy się w restauracji, która reklamuje się polską wołowiną. Zjadam chyba najsmaczniejszy posiłek podczas naszego pobytu. Pieczona ryba - Sepia z ziemniakami i warzywami. Po drodze kupujemy butelkę białego lokalnego wina i zaczynamy szukać noclegu. Komary przeganiają nas z kolejnych miejsc. W końcu poddajemy się przyjmując naiwne założenie, że o godzinie 23.00 przestaną kąsać. Przy światełkach rowerowych kończymy pisać tekst na Polskę na Rowery. Pełny księżyc świeci już trzeci dzień. Mimo zmęczenia trudno przy nim zasnąć.


Borys budzi mnie o 4:50 mówiąc, że musimy się już zbierać. Jest ciągle ciemno, a komary znów zaczęły gryźć. Nie wierzę, że zaraz mam wsiąść na rower, żeby przejechać 37 km do Arles. Wszyscy na mnie czekają, bo nawet nie jestem w stanie spakować sakw. Tym razem na pewno nie dam rady. Nie wierzę własnym oczom, kiedy pół godziny później spotykamy w miasteczku otwartą kafejkę. Właściciel siedzi przy barze paląc papierosa, a jego żona zaprasza nas na pyszną kawę z mlekiem. Mam wrażenie, że ta sprzyjająca aura nie jest przypadkowa. Może jednak się uda. Przez pierwsze kilkanaście kilometrów kręci mi się w głowie. Pomagam sobie głośno śpiewając nostalgiczne hiszpańskie piosenki. Wschód słońca robi wrażenie, jednak nic nie równa się z widokiem stad flamingów pijących wodę z płytkich jeziorek wzdłuż drogi.

Taki widok rozciąga się przez dobry kwadrans powolnego pedałowania. Mam ochotę co chwila przestawać i robić zdjęcia, jednak wciąż zapominam, że mój aparat rozładował się w Montpellier. Zmęczenie dodatkowo wyostrza zmysły, komary powoli znikają. Zaczyna się kolejny, niesamowity dzień.

Martyna Dominiak