poniedziałek, 7 czerwca 2010

O wojnie, której nie było


„PULL UP, PULL UP. Kurwaaa!”. Zaczynam czytać “Szkice piórkiem” Bobkowskiego w dniu ujawnienia stenogramów z kabiny pilotów prezydenckiego Tupolewa. Parafrazując Sienkiewicza, rok 2010 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. W Warszawie widywano nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Samolot rozbił się pod Smoleńskiem wioząc grupę najwyższych polskich urzędników państwowych na uroczystości związane z rocznicą masakry katyńskiej. Kiedy prezydent ginął tragicznie w Katyniu nad Europą unosiła się chmura pyłu wzniecona wskutek wybuchu wulkanu Eyjafjallajökull na Islandii, który niegdyś, zdaniem wielu historyków, doprowadził do wybuchu rewolucji francuskiej. Tymczasem południe Polski i podziemne garaże warszawskich osiedli strzeżonych pustoszyła powódź. Czy to wulkan, czy, jak głosi oficjalne oświadczenie Klasztoru na Jasnej Górze, samoloty pozostawiające dziwne smugi na niebie powodujące powstawanie chmur burzowych – pozostaje do rozstrzygnięcia. Noce tej wiosny zimne a truskawki kwaśne i drogie. Pierwsza niedziela po Bożym Ciele, w Warszawie procesja z relikwiami ks. Popiełuszki, na transparentach napis „Jarosław dobrem zwycięży”. Ja, korzystając z pierwszych słonecznych dni, leżę w trawie na dzikiej śródmiejskiej łące przy ul. Drewnowskiej i piszę. Bo Łódź stoi w suchym doku – to jedna z rzadkich sytuacji, w których miasto zyskuje dzięki swojemu położeniu na dziale wodnym. Dookoła ludzie podobni do mnie, co to nie udało im się wyjechać z miasta. Ktoś gra w badmintona, ktoś w siatkówkę, inny opala się świecąc bladą skórą wypłukaną z pigmentu przez śniegi i deszcze. Nad trawą szybuje flotylla lotnych okrętów mlecznego puchu. Włoski łaskoczą w nos i wpadają pomiędzy klawisze komputera. Grzeje. Powoli słońce wyciąga ze mnie chłód zimowych miesięcy.


Po udostępnieniu stenogramów – dziwna i trochę niezdrowa ulga. To nie z rzeczywistością coś jest nie tak, ale z tak zwanym dyskursem publicznym. Rzeczywistość jest taka jak zawsze – jej zasadą jest chaos i przypadek. Żaden spisek, ale zbieg nieszczęśliwych okoliczności i brak wyobraźni. Ale nasza narodowa Forma miała okazję ujawnić się w całej okazałości.


Bobkowski zaczyna pisać swój dziennik 10 dni po rozpoczęciu niemieckiej ofensywy na Zachodzie, która zakończyła okres „zabawnej wojny”, drôle de guerre trwającej od 1 września 1939 r. Te kilka miesięcy nazywa się też sitzkiregiem, wojną siedzącą przeciwieństwem i nawiązaniem do Blitzkriegu, wojny błyskawicznej. Chociaż już 3 września Francja i Wielka Brytania formalnie wypowiedziały wojnę III Rzeszy, to już 12 podjęto decyzję o niepodejmowaniu generalnej ofensywy lądowej na froncie zachodnim i działań powietrznych. Czyli zdecydowano nie robić nic. Niektórzy historycy twierdzą, że niemieckie i brytyjskie gwarancje dla Polski od początku były blefem. Chodziło tylko o to, żeby odciągnąć sanacyjny rząd pułkowników od sojuszu z Hitlerem. Powszechnie jednak uznaje się, że nasi sojusznicy nas zdradzili. Wojna zastała Bobkowskiego w Paryżu, gdzie mieszkał z żoną od marca poprzedniego roku, czekając z żoną na wizę do Argentyny. Niemiecka inwazja zaprzepaściła iluzje, że Francji uda się uniknąć wojny. Ale to, co wydarzyło się później było nie mniej dziwne. Przynajmniej w oczach Polaka, wychowanego w tradycji romantycznej syna polskiego oficera. I to nawet tak krytycznego wobec tej tradycji, jak autor „Szkiców…”.


Bobkowski, zgodnie z poleceniem władz, ewakuuje się wraz z innymi robotnikami na południe Francji. Opisuje sceny jak z „Zezowatego Szczęścia” Munka. Francuzi uciekają z Paryża z pościelą, walizkami, klatkami z ptakami, „[…] krok za krokiem, bo jeżeli z jakiegoś samochodu uciekł piesek, to samochód się zatrzymywał, łapano pieska i wszystko stawało”. Tłum, zgiełk, chaos, panika. Wojsko francuskie wycofuje się w kompletnym nieładzie, żołnierze obszarpani, wystraszeni, niekończąca się kawalkada uciekających dział, samochodów, czołgów. Bombardowania ludności cywilnej na drogach, strach zabija ludzkie uczucia, matki porzucają dzieci, członkowie rodzin zwracają się przeciwko sobie.


14 czerwca oddziały Wermachtu defilują pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu, 15 czerwca Bobkowski przesiada się na rower. 17 Francja prosi Hitlera o zawieszenie broni (Marsylianka), Bobkowski z Tadziem postanawiają jechać dalej. 26 zawieszenie broni, euforia, świąteczne uczty w małomiasteczkowych bistrach. Dzień później dowiadują się, że w pobliżu jest wielka ferma i pałac należący do zamożnego Polaka. Jak się okazuje, emigrant z poznańskiej wsi, który dorobił się na produkcji kiełbasy. Ogród, klomby, fontanna i hrabiny, żony polskich oficerów. „Jak w polskim dworze na wakacjach” – podsumowuje Bobkowski. Gombrowicz by sobie poużywał, byłaby piękna groteskowa alegoria. On tylko wspomina i jedzie dalej. Jest, a przynajmniej chce być ponad to. Ponad Formę i ponad „a u nas w Koluszkach”.


Wojna, jak każdy stan odwróconego porządku, musi być dla zdystansowanego obserwatora czymś fascynującym. Rzeczywistość zostaje wzięta w nawias: nie ma prawa, kolei, teleranka… Społeczeństwo samo się unieważnia.„Jedynym uczuciem we mnie jest teraz ciekawość, intensywna, gęsta, zbierająca wprost w ustach, jak ślina. Patrzeć, patrzeć, wchłaniać, zapamiętać. Pierwszy raz w życiu piszę, notuję. I tylko to mnie pochłania. I poza tym nasycić się tą wspaniałą wolnością, chaosem, wśród którego trzeba sobie radzić”.


Na południu wojna jest już tylko chwilowym burzliwym epizodem, którego najpoważniejszą konsekwencją jest gorszy sezon turystyczny. Polityka, życie publiczne? Panie, to nie u nas. Bobkowski trochę zżyma się na Francuzów, ale szybko obojętnieje. Wskakując do morza, zrzuca z siebie szaty społeczeństwa i tradycji. Po wyjściu z wody paliły tak, że nie dało ich się już ponownie założyć.


„Wszystko, co było, przestało istnieć. Nie było mi niczego żal; wydawało mi się, jakbym tej nocy, tu, na południu, po raz pierwszy stąpał po ziemi. […] Wracam o zmroku jadąc wśród winnic. Winogrona już dojrzewają. Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców, pokrytych prześlicznym, sinawym puszkiem. Wgryzłem się w nie spragniony - było mi gorąco i usta miałem wyschnięte. Niebo już pociemniało i tylko nad górami, w stronie słońca, było jeszcze popielatobłękitne. Wiał wiatr. Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem, a po brodzie ciekł mi purpurowy sok zerwanych z krzaka winogron. Znowu nic nie myślałem - jadłem winogrona. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie.”


Nie ma już Polski, Francji, honoru, ojczyzny, cywilizacji śródziemnomorskiej. Jest tylko on, rower, słońce, woda, cabernet i oliwki. Jedźmy, nikt nie woła?


Łukasz Biskupski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz